Tuesday, September 19, 2006

Gość w dom...

Jedno ze staropolskich przysłów: "Gość w dom, Bóg w dom"... czyli w moim domu było ostatnio odrobinę jaśniej ;) Odwiedził mnie Ilyes, mój kolega z Tunezji, mieszkający w Paryżu, poznany w Finlandii... jejku, jak to kosmopolitycznie brzmi prawda? A tak szczerze - kolejna osoba z innego kraju, której mogłam pokazać Łódź jaką lubię, Łódź, jaką chciałabym widzieć, Łódź, o jakiej myślę. Przedstawić jej przeszłość, teraźniejszość, i snuć marzenia o przyszłości. Moje miasto, w którym wiele rzeczy zaskakuje, i które, dla jednych przygnębiające, dla mnie jest niesamowite. W którym tkwią szczegóły, od których nie można oderwać oczu. Miasto ciekawe, inne, jeszcze nieco zaniedbane, ale mające w sobie coś magicznego, i ten potencjał do wykorzystania... Zdarzają się co prawda momenty, kiedy przychodzi zwątpienie, ale kiedy tak chodziliśmy uliczkami, kiedy Ilyes, nieprzyzwyczajony do podnoszenia nóg wysoko potykał się o wystające płyty chodnikowe, to stwierdziłam, po raz kolejny, że lubię to miasto. Żeby tylko tak znalazł się ktoś mądry, kto będzie miał na nie pomysł, wizję, i będzie dość silny i odważny, aby to realizować. Może zaczyna się coś takiego dziać, oby...
Wrócę jeszcze do wizyty Ilyesa. Uśmiałam się strasznie, z nutką ironii, z jego zadziwionego SMSa "Jak to możliwe, że z Krakowa do Zakopanego jedzie się 4 godziny, a z Zakopanego do Łodzi AŻ 11!!!!" No właśnie, jak to możliwe... a na razie właśnie tak. Polska rzeczywistość. Trudno mi to było wytłumaczyć, szczególnie Ilyesowi, ale to chyba wynik tego, jak bardzo się różnimy. Wiem, że dużo nam brakuje, ale dopiero pewnych rzeczy się uczymy, pewne naprawiamy... Wściekam się na PKP za to, że do Warszawy jedzie się 2,5 godziny, ale jednocześnie wiem, że tak CHYBA musi być. Trzeba coś naprawić, coś zrozumieć, coś zmienić, żeby było lepiej... A że przy tym jesteśmy krajem paradoksów... widać taka nasza specyfika. Czyż nie uczy patrzenia na rzeczywistość z przymrużeniem oka, nieco ironicznie... To nasze narodowe poczucie humoru ;)

Friday, September 08, 2006

Góry Moje, Wierchy Moje


Z każdym kolejnym kilometrem czuję, jak jestem coraz bliżej. Powoli widzę, jak horyzont przestaje zataczać krąg, zaczyna delikatnie falować, wybrzuszać się, rośnie, rośnie, rośnie... Nareszcie! Nareszcie... tak dawno mnie tutaj nie było... 3 lata... 3 lata czekałam, aż moje ślady moich stóp znów pojawią się na ścieżkach... tych, które dobrze znam, i tych, których jeszcze nie poznałam... 3 lata, w których były takie dni, że serce mi sie samo wyrywało - w góry, w góry, w góry. Bo "w górach jest wszystko co kocham"... Z Anią i Michałem, dzięki nim, w ich towarzystwie... Tylko weekend, ale dla mnie - aż weekend. Dwa pełne dni łażenia, kiedy widzisz nad sobą szczyt, i choć brak Ci tchu, pniesz się do góry. Dwa dni, kiedy chmury mieszają się z górami, słońce z deszczem, niemoc z siłą. I po takich dniach czułam to, co można czuć tylko schodząc z gór - że wszystko mnie boli, że mi nogi do tyłka wlazły, że grają wszystkie możliwe mięśnie, że moje stopy czują każdy najmniejszy kamyczek, że jestem totalnie zmęczona i ... totalnie szczęśliwa... I że choć nie mogę się poruszyć, a każdy krok, schylenie się, czy próba zajęcia pozycji siedzącej, powodują grymas bólu (ach te zakwasy...), to za nic w świecie bym tego nie zamieniła... Bo to oznacza, że jeszcze żyję, że zdobyłam szczyt, że, choć brakowało mi tchu, nie poddałam się... Każdy z nas troche marudził. Każdy miał moment, kiedy przez głowę przelała się myśl "o nie, mam to gdzieś, wracam", a i tak każdy szedł nieprzerwanie... żeby będąc na szczycie odetchnąć głęboko aż zachłysując się przestrzenią...
"Góry moje, wierchy moje..."

No to zaczynamy

Wracam do siebie. Wracam do mojego języka. Do rzeczowników, przymiotników, czasowników, całej gramatyki i ortografii, które sprawiając wszystkim takie trudności w szkole, są całym naszym bogactwem. Sprawiają, że świat może mienić się milionami kolorów o takich odcianiach, o jakich inne narodowości nigdy nie słyszały.
Dwa blogi. Może trochę tak jak dwie Kasie we mnie. Może uda się Wam zauważyć subtelne różnice. Bo ja chyba trochę zmieniam się wraz z językiem, jakiego używam. Taka trochę inna JA, choć wydaje mi się, że tej części najważniejszej nigdy nie zatracę. Nie obiecuję, że będę wszystko bardzo dokładnie tłumaczyć, gdyż czasem się nie da... Ale postaram się oddać to co czuję. To co czuję po polsku, i to co czuję po angielsku...
Pisząc blog po angielsku, a nawet myśląc po angielsku, czegoś mi brakowało. Od czasu do czasu jakieś zdanie po polsku pukało do głowy, zakradało się ukradkiem i tak tam siedziało i siedziało. I nie chciało się ruszyć. Teraz wydobędę je z zakamarków. Wracam. Wracam do siebie. I bardzo się z tego cieszę :)