Friday, September 08, 2006

Góry Moje, Wierchy Moje


Z każdym kolejnym kilometrem czuję, jak jestem coraz bliżej. Powoli widzę, jak horyzont przestaje zataczać krąg, zaczyna delikatnie falować, wybrzuszać się, rośnie, rośnie, rośnie... Nareszcie! Nareszcie... tak dawno mnie tutaj nie było... 3 lata... 3 lata czekałam, aż moje ślady moich stóp znów pojawią się na ścieżkach... tych, które dobrze znam, i tych, których jeszcze nie poznałam... 3 lata, w których były takie dni, że serce mi sie samo wyrywało - w góry, w góry, w góry. Bo "w górach jest wszystko co kocham"... Z Anią i Michałem, dzięki nim, w ich towarzystwie... Tylko weekend, ale dla mnie - aż weekend. Dwa pełne dni łażenia, kiedy widzisz nad sobą szczyt, i choć brak Ci tchu, pniesz się do góry. Dwa dni, kiedy chmury mieszają się z górami, słońce z deszczem, niemoc z siłą. I po takich dniach czułam to, co można czuć tylko schodząc z gór - że wszystko mnie boli, że mi nogi do tyłka wlazły, że grają wszystkie możliwe mięśnie, że moje stopy czują każdy najmniejszy kamyczek, że jestem totalnie zmęczona i ... totalnie szczęśliwa... I że choć nie mogę się poruszyć, a każdy krok, schylenie się, czy próba zajęcia pozycji siedzącej, powodują grymas bólu (ach te zakwasy...), to za nic w świecie bym tego nie zamieniła... Bo to oznacza, że jeszcze żyję, że zdobyłam szczyt, że, choć brakowało mi tchu, nie poddałam się... Każdy z nas troche marudził. Każdy miał moment, kiedy przez głowę przelała się myśl "o nie, mam to gdzieś, wracam", a i tak każdy szedł nieprzerwanie... żeby będąc na szczycie odetchnąć głęboko aż zachłysując się przestrzenią...
"Góry moje, wierchy moje..."

No comments: