Mój urlop w tym roku jest tak trochę porozbijany... taka konieczność, żeby i wilk był syty i owca cała. A może to i dobrze, bo taki tydzień w pracy pomiędzy jednym a drugim wyjazdem nie ciąży człowiekowi tak bardzo. Początek sierpnia w Tampere, potem szkolenie w Warszawie, tydzień w pracy i Mazury. No właśnie Mazury... o tych Mazurach opowiem :)
Po spotkaniach rodzinnych, obiadach, kolacjach i wizytach, wyruszyliśmy w drogę. Przez rozsłonecznioną Polskę, drogi w budowie, pola i lasy, aby dotrzeć do Krainy Tysiąca Jezior. Trochę zgnieciona, ale uśmiechnięta, doczekałam się wreszcie... nie tylko przyjazdu, ale także obiadu :) Christian na "mały głód" zamówił kaczkę i ... pojawiło się hasło wyjazdu :) porcja okazała sie niezwykle duża, więc każdy zastanawiał sie, jak wygląda porcja na "duży głód" :)
A potem na łódkę, i pora podbić krainę wiatru i wód. Przez tydzień wiało nam...mieszanie. Czasem wiało, czasem nie, czasem kręciło, czasem straszyło... miałam takie niesamowicie leniwe żeglowanie - przy szumie wiatru, falach rozbijających sie o dziób, kołysaniu, mogłam zatopić się w książce i zapomnieć o całym "rzeczywistym" świecie. No może nie całym, ale tym problemowym, zostawionym daleko daleko. Taki tydzień, kiedy nie liczy się nic oprócz tego co jest tu i teraz. A jest dobrze, leniwie, wesoło :) Poszliśmy też na grzyby, które no prawie same wskakiwały do kosza :) Dzięki temu w pochmurny i padający piątek można było zjeść przepyszną grzybową, która po prostu z niczym nie mogła się równać :)
I tak tydzień dobiegł końca. Ania, Michał i Kuba mają przed sobą jeszcze tydzień żeglowania, my natomiast zmieściliśmy się cudem do autobusu i w drogę do domu... Ale to jeszcze nie koniec ani wakacyjnych przygód, ani tej przygody z żaglami, która trwa już kilka lat, i mam nadzieję, że jeszcze trwać będzie....
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment